środa, 6 października 2010

ti-tim dum.

po paru latach wprawek i pracy (i owej działalności przejawów, w postaci bezpańskich singli - utworów, które w większości najprawdopodobniej nigdy nie miały się ukazać na albumach) Liam Howlett przygotował płytę.

zaskakująco mocną, jak na kierunek, w jakim zmierzała młoda wówczas fala rave'u, i w jakim dał się poznać również sam autor. zaskakująco ambitną, i w ogóle zaskakująco zaskakującą, do tego stopnia, że stała się ona punktem wyjścia do serii dokonań muzycznych, które - jak się zastanowić - jako jedyne z tamtej epoki przetrwały w pamięci do dziś.

żadne jednak nie powtórzyły tego pierdolnięcia, z jakim jericho otwierało experience. majstersztyk w zakresie harmonii i łączenia rytmów, którego liam, pomimo wielu niesamowitych kompozycji, nieraz nawet ciekawszych i bogatszych, już nigdy nie doścignął. może bał się powtarzalności, a może po prostu nie był w stanie. a może najzwyczajniej jericho było pierwsze, i z tego względu niepowtarzalne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz